Henryk Sienkiewicz "Pan Wołodyjowski"
Okazało się, że Henryk Sienkiewicz nie jest ulubionym pisarzem większości osób, które zebrały się pewnego grudniowego wieczora, by porozmawiać na temat "Pana Wołodyjowskiego" - to podstawowy wniosek wynikający z drugiego spotkania książkowego. Wszystkie doceniamy, natomiast trzy z nas niekoniecznie będą się zaczytywać. Jeśli się mylę, dajcie znać. Umieszczę sprostowanie.
Osobiście muszę stwierdzić, że chociaż faktycznie Sienkiewicz grafomanem był jak się patrzy, to czuję pewien sentyment do jego książek. Drażnią mnie i często nudzą, ale ten zaangażowany patriotyzm nawet mi nie pozwala przejść zupełnie obojętnie. No i stylizacja na staropolszczyznę, dzięki czemu ma się kontakt ze słowami, o których już niemal nikt nie pamięta! Dla wielbicieli języka polskiego - gratka jak się patrzy!
Co do naszych wniosków, to przyznam szczerze, że za późno zebrałam się do tej notki, by pisać szczegółowo. Wspólnie stwierdziłyśmy, że "Pan Wołodyjowski" to straszne romansidło, kobiety niewiele miały u niego do powiedzenia, oprócz tego, że to bladły, to się rumieniły, ewentualnie uciekały do stodoły, a w dodatku Sienkiewicz nie oszczędził nawet jedynej w miarę sensownej postaci kobiecej, którą wymyślił (chodzi o Baśkę, rzecz jasna), bo nawet jej mąż musiał się poświęcić dla ojczyzny. Mówiłyśmy jeszcze, że gdyby Sienkiewicz pisał dzisiaj, to tworzyłby bestsellery, zaryzykowałabym nawet, że mógłby się odnaleźć w tworzeniu scenariuszy filmów sensacyjnych.
Po tej dawce bitew, poświęceń, krwi, rycerstwa, politykowania i miłości, postanowiłyśmy wziąć na tapetę coś zupełnie innego. Następna książka: "Jak być kobietą" Caitlin Moran.