piątek, 9 lutego 2018

Spotkanie nr 22


W mroźny, niedzielny wieczór spotkałyśmy się w gdańskim Pueblo, by podyskutować na temat książki Elizabeth Strout "To, co możliwe". Pueblo okazało się idealnym lokalem na zimową pogodę - soczyste kolory, całkiem wysoka temperatura i smaczne jedzenie bardzo mi podpasowały (pyszne Ceviche’s de Res a La Tartara , natomiast kiepskie Jalapeńo Chiles Relleńo; główne dania podawane na gorących patelniach: bdb).

Strout natomiast, chociaż się podobała, nie wzbudziła jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Po pierwsze, i całkowicie się z tym zgadzam, ciężko było śledzić losy wszystkich bohaterów opowiadań, bo było ich tak dużo, że zaczynali się mylić i ogarnięcie powiązań między nimi było dość trudne. Po drugie, chociaż oczywiście lektura "Mam na imię Lucy" nie była konieczna, to jednak uzupełniała kilka informacji i wygodniej byłoby ją przeczytać tuż przed zbiorem opowiadań, który wybrałyśmy.

Pamiętam też fragment pewnego wywiadu ze Strout, w której zapytano ją, czy zdradza wszystko na temat swoich bohaterów, czy też wie o nich o wiele więcej. Strout bez wahania odpowiedziała, że ujawnia tylko część informacji, a sporo zachowuje tylko dla siebie. Może to właśnie, chociaż nie jestem wielbicielką niedopowiedzeń w książkach, sprawia, że Strout mnie przekonuje. Faktycznie traktuję jej bohaterów, jak istniejących, żywych ludzi. Taki cytat ze Strout: "Uświadomiłam sobie nagle, i było to bardzo mocne uczucie, że piszę o ludziach, którzy – choć ich zmyśliłam – istnieją, są prawdziwi. Muszę więc pisać o nich najbardziej szczerze, jak potrafię."

I ta szczerość do mnie trafia.

Chociaż najbardziej podobali mi się "Bracia Burgess".