poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Spotkanie nr 15



"Pokuta" generalnie nam się podobała, chociaż temperatura emocji, które wywołała lektura książki była bardzo różna. Jeśli o mnie chodzi, to byłam zdziwiona, że czytałam z prawdziwą przyjemnością, bo nie jest to mój ulubiony typ literatury (melodramaty bez happy endu - jeśli już czytam romanse, to wolę, żeby się dobrze skończyły ;). Okazało się jednak, że Ian McEwan ma po prostu do perfekcji opanowane rzemiosło i potrafi osiągnąć dowolny, zamierzony cel budując zdania w odpowiedni sposób. Chociaż kto wie, może pierwotna wersja tej powieści liczyła 800 stron i autor miał szczęście trafić na redaktora, który znał się na swojej pracy - że tak wrednie zauważę, nawiązując do "Małego życia" i wielu innych współczesnych bestsellerów (sekretarz znowu się wyzłośliwia na temat autorów, którzy nie potrafią skreślać i wydawców, którzy hołdują gustom czytelników kupujących książki jak kiełbasę, co to muszą czuć w kilogramach, za co zapłacili).

W ferworze dyskusji padło interesujące stwierdzenie, że okrucieństwa wojny były dla Robbiego nieszczęściem o wiele mniejszego kalibru, niż to, na co skazała go Briony (po naszemu: Bronia). Osobiście trudno mi się z tym zgodzić, szczególnie że (uwaga! spoiler!) bezpośrednią przyczyną sepsy u naszego bohatera była właśnie rana klatki piersiowej, której Robbie bynajmniej nie nabawił się w więzieniu. Chociaż w książce obydwa wydarzenia niosą za sobą nieodwracalne skutki, to jednak wojna jest zdecydowanie bardziej definitywna (sekretarz jest nieobiektywny i preferuje własne opinie, ale przecież: kto pisze, ten ma rację).

Z oczywistych powodów znowu wypłynął temat przemocy domowej, co dało mi sposobność do zrzucenia ciężaru własnej winy, po tym, jak na ostatnim spotkaniu niemal napadłam na Martę, a ta przemiła osoba powiedziała, że w ogóle się nie gniewa (sekretarz załatwia prywatę).

Pod koniec natomiast, od rozmowy o winie i wybaczeniu płynnie przeszłyśmy do problemu sensu życia (i to nie w wydaniu Monty Pythona). Marzyć, czy po prostu brać się za bary z codziennością? I co robić, gdy rzeczona codzienność sprawia, że na niewiele więcej pozostaje czasu? Obawiam się, że jak na razie żadna z nas raczej nie buduje pomnika ze spiżu. Nie przeczę, też zdarza mi się żałować braku spektakularnych osiągnięć. Na szczęście głęboko zakorzeniony w mojej naturze hedonizm pozwala mi na zagłuszenie tych uczuć właśnie dzięki ciekawym lekturom oraz spotkaniom w miłym towarzystwie i przy dobrym jedzeniu (sekretarz opiniuje: wątróbki - boskie!, tagliatelle z kaczką - przeciętne, deser - bdb, chociaż czekoladowy). 

PS. A jaki ten Sopot miły! Co chwilę ktoś nas próbował zaprosić na imprezę!

czwartek, 20 kwietnia 2017

Spotkanie nr 13 i 14

O ile czas, jaki poświęcamy na dyskusje nad książką wyraźnie się wydłuża, o tyle wpisy na blogu stają się coraz bardziej zdawkowe i spóźnione. Nie znaczy to jednak, że zamierzam rezygnować z funkcji samozwańczego sekretarza i aby to udowodnić szybciutko odnotuję dwa ostatnie spotkania. Przynajmniej zdążę przed sobotą.

W lutym wzięłyśmy na tapetę "Opowieść podręcznej" Margaret Atwood, natomiast w marcu - "Małe życie" Hanyi Yanagihary (tak, dałyśmy radę liczącej około 800 stron cegle, ale nadal nie umiem jej nazwiska). Obie książki dostarczyły materiału do ożywionej dysputy, a w dodatku, jakiś tydzień po wizycie w lokalu znajdującym się w gdyńskim Muzeum Emigracji, połowa z nas odwiedziła to muzeum, ciągnąc za sobą całe rodziny. W naszej pamięci na pewno zostanie też pewien kelner jako wdzięczny przykład kompletnego braku kwalifikacji do tej pracy. Pan był niewątpliwie sympatyczny, ale z napięciem wstrzymywałam oddech, gdy zbierał talerze. Na szczęście nie zdecydował się na odnoszenie trzech naczyń jednocześnie.

A jaką część prosiaka zjadła Katarzyna? Tę ze środka świni, oczywiście!