"Pokuta"
generalnie nam się podobała, chociaż temperatura emocji, które wywołała lektura
książki była bardzo różna. Jeśli o mnie chodzi, to byłam zdziwiona, że czytałam
z prawdziwą przyjemnością, bo nie jest to mój ulubiony typ literatury
(melodramaty bez happy endu - jeśli już czytam romanse, to wolę, żeby się
dobrze skończyły ;). Okazało się jednak, że Ian McEwan ma po prostu do
perfekcji opanowane rzemiosło i potrafi osiągnąć dowolny, zamierzony cel
budując zdania w odpowiedni sposób. Chociaż kto wie, może pierwotna wersja tej
powieści liczyła 800 stron i autor miał szczęście trafić na redaktora, który
znał się na swojej pracy - że tak wrednie zauważę, nawiązując do "Małego
życia" i wielu innych współczesnych bestsellerów (sekretarz znowu się
wyzłośliwia na temat autorów, którzy nie potrafią skreślać i wydawców, którzy
hołdują gustom czytelników kupujących książki jak kiełbasę, co to muszą czuć w
kilogramach, za co zapłacili).
W ferworze dyskusji padło
interesujące stwierdzenie, że okrucieństwa wojny były dla Robbiego
nieszczęściem o wiele mniejszego kalibru, niż to, na co skazała go Briony (po
naszemu: Bronia). Osobiście trudno mi się z tym zgodzić, szczególnie że (uwaga!
spoiler!) bezpośrednią przyczyną sepsy u naszego bohatera była właśnie rana
klatki piersiowej, której Robbie bynajmniej nie nabawił się w więzieniu.
Chociaż w książce obydwa wydarzenia niosą za sobą nieodwracalne skutki, to
jednak wojna jest zdecydowanie bardziej definitywna (sekretarz jest
nieobiektywny i preferuje własne opinie, ale przecież: kto pisze, ten ma
rację).
Z oczywistych powodów
znowu wypłynął temat przemocy domowej, co dało mi sposobność do zrzucenia
ciężaru własnej winy, po tym, jak na ostatnim spotkaniu niemal napadłam na
Martę, a ta przemiła osoba powiedziała, że w ogóle się nie gniewa (sekretarz
załatwia prywatę).
Pod koniec natomiast, od
rozmowy o winie i wybaczeniu płynnie przeszłyśmy do problemu sensu życia (i to
nie w wydaniu Monty Pythona). Marzyć, czy po prostu brać się za bary z
codziennością? I co robić, gdy rzeczona codzienność sprawia, że na niewiele
więcej pozostaje czasu? Obawiam się, że jak na razie żadna z nas raczej nie
buduje pomnika ze spiżu. Nie przeczę, też zdarza mi się żałować braku
spektakularnych osiągnięć. Na szczęście głęboko zakorzeniony w mojej naturze
hedonizm pozwala mi na zagłuszenie tych uczuć właśnie dzięki ciekawym lekturom
oraz spotkaniom w miłym towarzystwie i przy dobrym jedzeniu (sekretarz
opiniuje: wątróbki - boskie!, tagliatelle z kaczką - przeciętne, deser - bdb,
chociaż czekoladowy).
PS. A jaki ten Sopot miły! Co chwilę ktoś nas próbował zaprosić na imprezę!